czwartek, 18 kwietnia 2013

4. Nasza bajka


Wnętrze było większe niż się spodziewałam na tak małą chatkę. Mieścił się w nim wielki komin, z małą półeczką na górze, gdzie idealnie poukładane, leżały zdjęcia w ramkach z naszego ślubu. Jeszcze wyżej była zawieszona wielka plazma, a nada nią górował lekko kremowy sufit. Przed kominkiem był mały stoliczek, i fioletowa sofa. Pod stolikiem leżał puchaty szary dywan, który kończył się na drugim końcu salonu, gdzie zaczynały się krzesła wokół większego stołu. W małym kąciku, gdzie mieściło się okno, było umieszczone biurko z laptopem i wymyślnie ozdobionymi książkami.
            Edward wypuścił mnie i postawił na nogi, ale nie odchodził ode mnie ani na krok. Trzymając w talii, czekał cierpliwie.
- Boże, Edward, wiedziałeś  o…tym? – zaśmiał się w odpowiedzi muskając niby to przelotnie moją szyję.
- Oczywiście. Tak jak przed Tobą, tak i przede mną, ukrywali to, ale chcąc nie chcąc coś wyłapałem… chyba dobrze zrobiłem, że Ci nie powiedziałam, prawda? – dodał, przyglądając się moim oczom, w których płonęła iskierka zaciekawienia.
- W tym wypadku akurat dobrze – potwierdziłam, wciąż rozglądając się po salonie.
- Chcesz zobaczyć resztę?
            Tak bardzo byłam zauroczona tym pomieszczeniem, że zapomniałam o innych. Rzucają jeszcze raz spojrzenie, na zdjęcia i ślicznie obrazki królujące na ścianie, przytaknęłam głową.
            Edward wciąż obejmując mnie, poprowadził nas na pojedyncze schodki w górę, gdzie zaczynał się korytarz, zakończony pięknie rzeźbionymi drzwiami. Był on pokryty na ścianach jasnym sosnowym drewnem, kontrastujący z ciemno –brązową podłogą.
- Tu jest kuchnia – powiedział prowadząc mnie do jedynego pomieszczenia z korytarza bez drzwi – pomyśleli, że przyda Ci się póki co.
- Mieli rację – mruknęłam, wchodząc dalej, pozostawiając Edwarda samego. Kuchnia była w kształcie wąskiego prostokąta, na końcu którego wychodziło okno, na ścianę lasu, ale mimo to, była bardzo przestronna. Po prawej były szafki, kuchenka lodówka i inne tego typu rzeczy, wszystko obite  ciemnych drewnem. Podłoga była z jakiegoś nieznanego mi jasnego kamienia, który był odcień jaśniejszy niż mały stół po lewej stronie.
            Obrzucając wszystko wzrokiem, odwróciłam się i wróciłam do Edwarda, który poprowadził mnie dalej.
            Minęliśmy jeszcze mini schowek i o zgrozo, garderobę.  Do niej tylko zajrzałam jednym okiem, nie mając ochoty do tam wchodzić. Zauważyłam jedynie, że jest prawie dwa razy większa niż kuchnia. Na razie wolałam nie zaglądać do jej zawartości.
            Ostatnim przystankiem były pięknie rzeźbione lecz nieprzesadnie, drewniane drzwi. Spodziewając się, co za nimi jest, serce zabiło mi mocniej, a i rumieńce znalazły swe miejsce na mojej twarzy.
            Poczułam się trochę tak, jak na naszym miesiącu miodowym, gdy szłam po biały piasku, w ciemną noc, w stronę oceanu. Jednak tym razem, obawa czy strach były tłumione przez pewną ufność i wiedzę. Co najważniejsze wiedzę. Także Edward już ją dysponował i było to widać jak na dłoni. Otwierając mi drzwi uśmiechnął się rozbrajająco, ukazując swe równe białe zęby i pokazując wesołe iskierki w miodowych oczach.
             Pokój był urządzony zupełnie tak, jak nasza niebieska sypialnia na Wyspie Esme. Jedyną różnica było łóżko, tak samo okazałe, jak te w pokoju Edwarda, tyle że  z  fiołkową kapą. W naszej sypialni także był kominek, ale znacznie mniejszy. Za regałami książek i kolejnych zdjęć ze ślubu ( Boże, kiedy oni zdążyli je wszystkie zrobić?! ), były kolejne drzwi, mniej rzucające się w oczy od wszystkich innych. Podejrzewałam, że to nasza łazienka. Rozglądając się po pokoju w zamyśleniu, dotarłam do okna tarasowego, który to prowadził do jaskrawo – zielonego ogródka. Zaciekawiona, podeszłam bliżej, odwijając ślicznie firanki i otwierając na rozcież okno. Silne podmuchy zimnego wiatru rozwiały moje niesforne loki w różne strony, jednak byłam zbyt zajęta przypatrywaniem się, aby zwrócić na nie większą uwagę.
            Ogródek był ogrodzony korą dęba, na której, tak samo jak na domku, rosną bluszcz. Przed ogrodzeniem zasadzono parę sadzonek żywopłotu, uciętego w równe kule. Małe oczko wodne opasała wstążka dróżki ze żwiru. Na wodzie dryfowały białe i różowe lilie. Wokół dróżki były usadzone hiacynty przeróżnych kolorów.
            Zaraz za tarasem królowały niebieskie hortensje, przerzedzone gdzie nie gdzie różowymi astami. Na małym stoliczku, przy wiklinowych krzesełkach, stała wielka donica z fioletowo – niebieskimi Asterami. 
            Ogródek, w świetle wielkiego księżyca wyglądał jak żywcem wyjęty z fantastycznej bajki. Naszej bajki. Mojej i Edwarda.
            Mój ukochany patrzył wraz ze mną, ani razy nie ukazując zniecierpliwienia, czy zirytowania. Tak jak ja, podziwiał niezwykłe dzieło zręcznych rąk wampirów. Mimo początku września wszystkie kwiaty, bez wyjątku były w pełni rozwinięte i chyba nawet z lupą w ręku, nie znalazłabym tu zwiędniętego źdźbła.
            Kiedy znowu spotkam Cullenów, a tym bardziej Esme, bo ogród to na pewno jej zasługa, będę gotowa rzucić się jej do kolan, za taki prezent.
            Oswojona już nieco moim nowym podarunkiem, odwróciłam się do Edwarda. Stając na palcach musnęła jego obojczyk wystający zza T-shirtu i posunęłam się wyżej, dopóki nie napotkałam tak dobrze mi znanych ust. Wziąwszy mnie na ręce, zaniósł mnie na nasze łóżko, gdzie zapomnieliśmy o bożym świecie. 
P.S. Z powodu, że iż ponieważ, notka jest krótka, druga pojawi się do następnej soboty :) (Wiem, że to i tak długo :p )

piątek, 5 kwietnia 2013

3. Niespodzianka


  
        Podróż przebiegała nam bez większych rewelacji. Zanim pojechaliśmy na lotnisko, zostawiliśmy bagaże w taksówce – za sprawą napiwku, i pozwiedzaliśmy kolorowe uliczki w Rio.  W Teksasie, naszym kolejnym przystanku, nie mogliśmy sobie pozwolić na podobne wypady, ponieważ do razu mieliśmy samolot do Houston.  W czasie tych lotów, większość czasu drzemałam w ramionach Edwarda, dlatego, gdy wychodziliśmy z lotniska w Seattle, byłam wypoczęta. Z ostatniego przystanku odebrał nas Carlisle, który po silnym uściskaniu nas, zaprowadził w stronę swojego BMW.
             W czasie drogi, opowiadał głównie o niewielkich zmianach w swojej pracy – a mianowicie o awansie na ordynatora oddziału. Ja osobiście uważałabym to za wielki sukces i zaszczyt, ale dla Carlisle’a nie była to na pewno pierwszyzna i wcale się tym nie szczycił. Napomknął też coś o ponownym ślubie Alice i Jaspera, jeszcze przed naszym wyjazdem, ale coraz to częściej szalone pomysły mojej siostry nie miały miejsca w życiu, więc były to tylko przypuszczenia.
            Było widać jak na dłoni, że Carlisle jest powiadomiony o mojej decyzji pozostania człowiekiem na dłużej. Ani ja ani Edward nie zaprzątaliśmy sobie tym głowy, aby przekazać to reszcie. Byłam wdzięczna Alice, za zrobienie tego za mnie. Sama nie wiedziała bym, jak się za to zabrać – nigdy nie lubiłam mówić na forum, nawet jeśli była to moja rodzina.  Mimo, że minęło tyle czasu od ślubu, a mój mąż ciągle dumnie mówił do mnie ‘’Pani Cullen’’, nie mogłam się przyzwyczaić, że już do niej należę. Może miałam się dopiero przyswoić, gdy zostanę wampirem? Wtedy tak naprawdę dołączyłabym do tej rodziny.
            Edward chyba zauważył, że jestem całkiem nieobecna w ich rozmowie, ponieważ zostawił mnie w spokoju i zaczął temat z swoim ojcem, o moim samochodzie przedślubnym.  Mi było wszystko jedno, z kim, jak i czym będę jeździć, jednak mój ukochany uparł się, że moje bezpieczeństwo jest najważniejsze. Na tyle ważne, aby wydawać nie wiadomo ile kasy, na kuloodporne auto.
            Kiedy zajechaliśmy na polanę, na której mieściła się posesja Cullenów, po bajecznych girlandach i przeróżnych ozdobach po ślubie i weselu, nie było śladu. Znając Alice, uporała się z nimi zaraz po wyjeździe ostatnich gości.
            Carlisle wyjął wszystkie mosiężne walizy i pojechał zawieść samochód do garażu. Edward zamiast zająć się nimi, wziął mnie za rękę i pociągnął za rękę w stronę domu.  Otworzył drzwi i jak na dżentelmena przystało, wpuścił mnie pierwszą.
            Zanim zdołałam ogarnąć wzrokiem cały wszechstronny salon, coś małego mignęło mi przed oczami i bardzo, ale to bardzo mocno przytuliło. Gdy widmo zastygło, poczułam nastroszone, krótkie włosy na szyi. Alice, a któż by inny!
            Chyba domyśliła się, że trzyma mnie na tyle mocno, aby móc mi zmiażdżyć żebra, ponieważ odsunęła się i trzymając mnie za ramiona zlustrowała wzrokiem
- Tak się cieszę, że już przyjechałaś! – znów przypatrzyła mi się z uwagą – Jednak nic, a nic się nie opaliłaś! No cóż… jak było opowiadaj!
            Spąsowiałam na te pytanie -  w końcu był to miesiąc miodowy, jak miałoby być?
- Nie udawaj, że nie wiesz jak było. Mogę się założyć, że nas podglądałaś -  zaczął zaczepnie Edward, ciągnąc mnie w głąb salonu, gdzie wpadłam w ramiona Esme. Ona była o wiele delikatniejsza i taktowniejsza. Posłała mi matczyny uśmiech i usiadła obok mnie na kanapie.
            Dowiedziałam się, że Rose, Em i Jasper są na polowaniu, ale to nawet lepiej. Wolałam się najpierw odświeżyć i coś zjeść, zanim miałam się w nimi spotkać.
            Misiek oczywiście uściskał mnie, z jeszcze większą siłą niż Alice. Jasper zdobył się na lekki uśmiech i skinienie głowy, a Rose -  o dziwo wszystkich, podeszła do mnie, leciutko, z dystansem  uściskała, po czym posłała przyjacielski, acz nieśmiały uśmiech. Odwzajemniłam go oczarowana i gdyby nie to, że zaraz po tym czmychnęła do garażu z Jasperem w sprawie jego motocyklu, pewnie stałabym w miejscu zaskoczona.
            Po udzieleniu wszystkich odpowiedzi na ciekawskie pytania, salon Cullenów przerzedził się, zostawiając nas samych na kanapie, przy włączonych wiadomościach. Znudzona zaczęła rozglądać po pomieszczeniu, zaciekawiając się czymś.
- Co z naszymi walizkami? – zapytałam.
- A co by miało być? – odpowiedział, niby to za bardzo zainteresowany programem, żeby spojrzeć mi w oczy.
- Z tego co widziałam, zostały na zewnątrz i nikt ich nie przynosił…
- Ach, przed Tobą nic się nie ukryje – przerwała mi Alice, wbijając do pokoju niczym burza i siadając koło mnie – Wiemy Bello, że zaginamy Twoje reguły, ale chyba nie masz innego wyboru, jak pójść tym razem nam na rękę.
- Można jaśniej? – zapytałam, marszcząc czoło.
- Oczywiście – uśmiechnęła się promieniście – Mamy dla Ciebie prezent – widząc, że się krzywię, dodała – i wciśniemy Ci go, choćbyś nie wiem co robiła – znów się słodko zaśmiała. – No dobrze, chodźmy już, bo robi się późno…
- Ma to coś do rzeczy? – zapytałam zdezorientowana.
- Oj ma, ma , nawet nie wiesz jak bardzo – coś w jej śmiechu sprawiło, że zaczerwieniłam się, ale nie sprzeciwiałam się, gdy pociągnęli mnie w stronę wyjścia. Edward z zagadkowym wyrazem twarzy wziął mnie na barana i prowadzony przez Alice, pomknął przez las. Uwielbiałam towarzyszyć ukochanemu w  czasie biegu, ale jak dla mnie było zbyt chłodno, a nieustępliwy wiatr ział arktycznym zefirem. Edwarda zatrzymał się nagle przy podekscytowanej Alice, którą wręcz otaczała namacalna aura zniecierpliwienia.  
- Edwardzie, zasłoń jej oczy. – zakomenderowała moja przybrana siostra.
- Czy to naprawdę konieczne? – nigdy nie lubiłam niespodzianek, a co dopiero takie cyrku wokół niej.
- Tak i nie marudź!
             Z westchnieniem podeszłam do Edwarda, który wypełnił swój rozkaz. Mimo jakichkolwiek okoliczności, jego dotyk wprawił moje serce w szybsze obroty. Tymczasem Alice poprowadziła nas, mamrocząc coś pod nosem, być może do Edwarda.
- Oto jesteśmy! Możesz odsłonić oczy,naszej marudzie.
            Mój mąż śmiejąc się krótko, przeniósł dłonie z mojej twarzy na ramiona, które zacisnął lekko.
            Zamrugałam kilkakrotnie, lecz gdy zobaczyłam co rysuje się przed moimi oczami, zamarłam.
            Było to domek. Mały domek. Raczej taka chatka, zbudowana w środku lasu, gdzie królowały nad nią mosiężne i potężne drzewa. Była pewna, że z większego dystansu nie dopatrzyłabym się jej, gdyby nie okno z ramą i drzwi koloru miodu. Reszta odcieni była idealnie dopasowana z kolorytem konarów i roślinności.  Wyglądało to zupełnie tak, jakby domek wyrósł, niż by go zbudowano. Na ścianach, dachu i małym kominie królował bluszcz, w którym gdzieniegdzie były powtykane niebieskie róże. O dziwo ten szczegół nie wybijał z równowagi, tylko ją upiększał.  Choćbym chciała, nie mogłabym opisać całego piękna tej budowli.
- I jak? Podoba Ci się? – zapytała Alice zniecierpliwionym tonem, który świadczył, że ma po dziurki w nosie ciszy, którą ogarnął las.
- Jest… - zastanowiłam się jak mogłabym opisać swoje odczucia -  brak mi słów. – zdobyłam się na szczerość.
- Czyli podoba Ci się, tak? – pokiwałam głową w górę i w dół – Och, to świetnie! Nawet nie wiesz, ile czasu spędziliśmy nad tym, ile przemyśleń, planów. To wspaniale, że nie poszło to na marne – zaśmiała się, znów prezentując swój wyśmienity humor. Tym razem w dwójkę dołączyliśmy do niej.
- Chcesz go zobaczyć od środka? – zapytał Edward. Sądząc po jego błyszczących oczach, wyczytał już jak to wszystko wygląda i chyba…mu się podobało. A chyba nawet bardzo, bo wyjął w kieszeni wielki klucz i podając go mnie, wziął mnie na ręce.
- Miłej zabawy! – powiedziała Alice i migiem zniknęła, kiedy Edward szedł już małą dróżką, usianą po obu stronach kwiatami, prowadzącą ku drzwiom.
            Stanął przed drzewami, wwiercając swój wzrok we mnie, pełen miłości, zniecierpliwienia i jeszcze czegoś…co trudno było mi nazwać. Uśmiechnął się promieniście, kiedy wyciągnęłam dłoń z kluczem w stronę zamka. Przekręcając go usłyszeliśmy cichy charakterystyczny klik, po czym powoli, razem uchyliliśmy nasze małe wrota.

P.S Przepraszam, że niektórych scen nie napisałam szczegółowo i dokładnie, ale nie dysponowałam czasem. Postaram się to nadrobić w kolejnym rozdziale :)